wtorek, 16 lutego 2016

Witajcie...

Moja babcia była czarownicą. Większość dzieciństwa spędziłam w jej sypiącym się domu, gdzie zawsze pachniało ziołami, a czas zatrzymał się wieki temu… Bieżącą wodę doprowadzono, gdy miałam kilka lat. Wcześniej codziennie chodziło się do studni. Byłam już dorosła, gdy nadal za toaletę służył drewniany domek po drugiej stronie podwórza... Nieopodal był las z matecznikiem, a w nim jelenie, wilki i dziki. Zimą najlepszą rozrywką było szukanie tropów w śniegu i sprawdzanie, kto nocą podszedł pod nasz dom.

Taki był mój pierwszy dziecięcy świat. Złożony ze spacerów przez pola i wypraw do lasu. Babcia uczyła mnie, jakie kwiaty leczą ból głowy czy brzucha, o jakiej porze najlepiej zbierać lipę, a o jakiej bez, jak odczytać z poświaty księżyca jutrzejsza pogodę. Na kaszel były domowe syropy i nalewki, na grypę – nacieranie klatki gęsim tłuszczem… Dobry, skromny, pełen spokojnego szczęścia świat.

Wraz z dorastaniem „tamto” coraz bardziej się gubiło, choć nigdy nie zniknęło całkowicie. Niedawno w moim życiu w wielkim mieście musiałam się zatrzymać i przy okazji odpowiedzieć sobie na pytanie „czego mi brakuje?”. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Tamtych zapachów, spokoju i ciepła. Słońca w życiu o każdej porze roku. Ziół na chorobę, ludowej mądrości na zły humor, spaceru po lesie na niepokoje współczesnego świata…


I o tym będzie ten blog – o tradycyjnym leczeniu ziołami, powrocie do uważności i natury oraz o budzeniu w sobie słowiańskiego ducha. Nawet, gdy jest się korporacyjną dziewczyną w wielkim mieście.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz