Moja babcia była czarownicą. Większość dzieciństwa spędziłam
w jej sypiącym się domu, gdzie zawsze pachniało ziołami, a czas zatrzymał się
wieki temu… Bieżącą wodę doprowadzono, gdy miałam kilka lat. Wcześniej
codziennie chodziło się do studni. Byłam już dorosła, gdy nadal za toaletę
służył drewniany domek po drugiej stronie podwórza... Nieopodal był las z
matecznikiem, a w nim jelenie, wilki i dziki. Zimą najlepszą rozrywką było
szukanie tropów w śniegu i sprawdzanie, kto nocą podszedł pod nasz dom.
Taki był mój pierwszy dziecięcy świat. Złożony ze spacerów
przez pola i wypraw do lasu. Babcia uczyła mnie, jakie kwiaty leczą ból głowy
czy brzucha, o jakiej porze najlepiej zbierać lipę, a o jakiej bez, jak
odczytać z poświaty księżyca jutrzejsza pogodę. Na kaszel były domowe syropy i
nalewki, na grypę – nacieranie klatki gęsim tłuszczem… Dobry, skromny, pełen
spokojnego szczęścia świat.
Wraz z dorastaniem „tamto” coraz bardziej się gubiło, choć
nigdy nie zniknęło całkowicie. Niedawno w moim życiu w wielkim mieście musiałam
się zatrzymać i przy okazji odpowiedzieć sobie na pytanie „czego mi brakuje?”.
Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Tamtych zapachów, spokoju i ciepła. Słońca w
życiu o każdej porze roku. Ziół na chorobę, ludowej mądrości na zły humor, spaceru
po lesie na niepokoje współczesnego świata…
I o tym będzie ten blog – o tradycyjnym leczeniu ziołami,
powrocie do uważności i natury oraz o budzeniu w sobie słowiańskiego ducha.
Nawet, gdy jest się korporacyjną dziewczyną w wielkim mieście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz